Wprawdzie dorobek reżyserski Jima Sheridan nie przedstawia się imponująco pod względem ilościowym, ale za to jakość nie pozostawia żadnych wątpliwości co do klasy irlandzkiego reżysera. Zwłaszcza jego filmy z Danielem Day-Lewisem to prawdziwa klasyka i filmowe mistrzostwo: „Moja lewa stopa”, „Bokser” i „W imię ojca”. W „Naszej Ameryce” z 2002 roku zabrakło Lewisa czy innych gwiazd, film miał więc utrudnioną drogę do szerszej widowni. Ja sam obejrzałem go dopiero teraz, co oceniam jako duże zaniedbanie.
W filmach Sheridana z jednej strony znajdujemy bardzo silne emocje, przy jednoczesnym braku sentymentalizmu lub innych tanich efektów rodem z kina familijnego. W przypadku „Naszej Ameryki” mamy do czynienia ze straumatyzowaną irlandzką rodziną, która po śmierci jednego z dzieci emigruje do USA. Narratorką jest starsza z dwóch dziewczynek, Christy. Gra ją Sarah Bolger, najbardziej znana z roli lady Marii w serialu „Tudorowie”. Tutaj jest dziewczynką wrażliwą, piękną i mądrą, tworząc postać ciekawszą i o wiele bardziej charyzmatyczną niż w przypadku serialowej Marii Tudor (tak to już bywa z dorastającymi dziecięcymi aktorami).
Tłem opowieści Sheridana jest Manhattan, a pewne ujęcia i towarzysząca im muzyka przypominają niektóre z nowojorskich filmów Woody Allena. Jednak europejskość tego filmu (będącego koprodukcją irlandzko – brytyjską) oraz autorska sygnatura reżysera są doskonale widoczne. Przede wszystkim zwraca uwagę zróżnicowanie treści i formy. Znajdujemy tu elementy egzystencjalnego dramatu, realizmu magicznego, a nawet komedii. Z otwartych przestrzeni przenosimy się raz po raz do obskurnej kamienicy z jej klaustrofobiczną klatką schodową, a wiele ujęć jest kręconych kamerą Christy i przez nią komentowanych. Tak więc raz widzimy Nowy Jork z punktu widzenia dziewczynek, jako miejsce ekscytujące, pełne kolorów, świateł i ruchu, innym razem - tak jak ich ojciec - oglądamy miasto obskurne i niebezpieczne, pełne dziwaków, żebraków i narkomanów. Kontrastowe są nie tylko obrazy, ale też nastroje: pogodna rodzinna zabawa sąsiaduje z rozpaczą na granicy szaleństwa, a nadzieja i determinacja walczą o lepsze z desperacją i zniechęceniem.
Tak ogromne kontrasty w życiu jednej rodziny nieczęsto spotyka się w kinie (częściej chyba poza nim). Losy rodziny Sullivanów to słodko – gorzka opowieść o rodzinie emigrantów, ale też rodzinie w ogóle. Relacje ze światem i z najbliższymi dalekie są w tej opowieści od sielanki. Ironiczne jest to, że nawet pozytywne rozstrzygnięcia okupione są tak ogromnym kosztem emocjonalnym, że niemal brakuje sił aby się z nich cieszyć. Doskonale jest to widoczne w kapitalnej scenie w lunaparku, gdy Johnny chce zdobyć wymarzoną przez córkę figurkę E.T.
Warto ten film zobaczyć ze względu na fabułę, którą Sheridan oparł na wątkach z własnej biografii. Ale jest to również, jak wspomniałem, doskonała robota filmowa. „Nasza Ameryka” ma właściwe tempo, rytm, naturalność – czyli te mniej uchwytne, nieoczywiste elementy, które jednak w ogólnym rozrachunku decydują o klasie filmu. Kilka scen jest na tyle dobrych, że z powodzeniem można by je wykroić jako samodzielne filmy krótkometrażowe: np. wspomnianą scenę z figurką E.T., sekwencję, gdy Johnny desperacko ciągnie ciężki klimatyzator środkiem jezdni, także seks Sullivanów na tle szalejącej burzy. Jako całość pozostawiają niezatarte wrażenie.
Zapraszam na stronę: http://www.rekomendacje.npx.pl